Lekarze już wiedzieli: to udar. A potem Jerzy usłyszał: pan nie dożyje do rana Bakterie w zastawce

Liste des GroupesRevenir à sc polish 
Sujet : Lekarze już wiedzieli: to udar. A potem Jerzy usłyszał: pan nie dożyje do rana Bakterie w zastawce
De : manta103g (at) *nospam* gmail.com (darius)
Groupes : soc.culture.polish
Date : 02. Feb 2025, 16:50:45
Autres entêtes
Organisation : novaBBS
Message-ID : <8d6a6d83b9a6a4dc3a031508a2adfe93@www.novabbs.com>
User-Agent : Rocksolid Light
Lekarze już wiedzieli: to udar. A potem Jerzy usłyszał: pan nie dożyje
do rana
Monika Mikołajska
Autor
Monika Mikołajska
01.02.2025 10 min czytania
Udostępnij
Od miesięcy widziałam, że z mężem dzieje się coś złego. Kiedy budził się
rano, jego piżamę można było dosłownie wykręcać, tak był spocony. Wtedy
nie miałam jednak pojęcia, dlaczego ani tym bardziej, czym to się
skończy — opowiada Medonetowi pani Ewa. 30 grudnia wszystko wybuchło. —
Kiedy jedliśmy obiad, spojrzałam na Jerzego i uświadomiłam sobie, że
jego twarz zaczyna się zmieniać. Do drzwi ratownicy zapukali dosłownie
pięć minut później. Od razu podejrzewali udar. Jednak tego, co miało
nastąpić potem, nie spodziewałabym się w najgorszych snach — przyznaje
kobieta i dodaje: — Gdybym wiedziała to, co teraz, może wszystko
potoczyłoby się inaczej.
Lekarze już wiedzieli: to udar. A potem Jerzy usłyszał: pan nie dożyje
do rana | YAKOBCHUK VIACHESLAV / Shutterstock
REKLAMA
REKLAMA
Tekst zawiera linki reklamowe naszego partnera.
SPIS TREŚCI
    "Z mężem zaczęły dziać się rzeczy, których nie rozumiałam"
    "Proszę nie przeszkadzać, ja negocjuję", usłyszałam od lekarki
    "Pan nie dożyje do rana"
    "Mogę tylko panią przeprosić". Nadeszły straszne dni
    — Twarz męża zaczynała się zmieniać. Szczęka dziwnie mu się
poruszała, nie mógł przeżuć ani połknąć tego, co miał w ustach. "Co się
z tobą dzieje? Może to wypluj". Nie było na co czekać: córka zadzwoniła
po pogotowie — opowiada pani Ewa
    — Te słowa dudnią w mojej głowie do dziś: nic się nie da zrobić,
udar jest bardzo rozległy. Jeżeli mąż przeżyje, muszą się państwo
nastawić, że to będzie roślina — wspomina kobieta
    "Ciało, umysł i duszę miałam jak sparaliżowane. Starałam się nie
myśleć, chciałam tylko przetrwać noc. Z samego rana już byłam w
szpitalu. Jerzego nie było na OIOM-ie"
    Chcesz opowiedzieć swoją historię związaną z chorobą neurologiczną
lub rehabilitacją, a może podzielić się opinią? Napisz do autorki:
monika.mikolajska@medonet.pl
    Weź udział w największym badaniu zdrowia w Polsce!
    Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Onetu
REKLAMA
Poniższy list opisuje osobiste doświadczenia bohaterki i zawiera jej
prywatne opinie. Niektóre imiona w tekście na jej prośbę zostały
zmienione.
"Z mężem zaczęły dziać się rzeczy, których nie rozumiałam"
Tamtego popołudnia nie zapomnę do końca życia. Był 30 grudnia 2018 r.,
niedziela, pochmurna i deszczowa. Wtedy zaczął się koszmar mój, mojego
męża Jerzego i całej naszej rodziny. Wszystko stało się w błyskawicznym
tempie, a potem nic już nie było takie samo. Od miesięcy widziałam, że z
mężem dzieje się coś złego. Kiedy budził się rano, jego piżamę można
było dosłownie wykręcać, tak był spocony (przeczytaj, co może oznaczać
pocenie się w nocy). Wtedy nie miałam jednak pojęcia, dlaczego ani tym
bardziej, czym to się skończy. Gdybym miała to doświadczenie, co teraz,
może wszystko potoczyłoby się inaczej. Cała ta historia zaczęła się dwa
lata wcześniej.
W 2016 r. lekarze wszczepili mężowi zastawkę serca. Miał wtedy 60 lat.
Operacja się udała, ale mąż bardzo powoli dochodził do siebie, o wiele
dłużej niż inni. Lekarze uspokajali, mówili, że to był ciężki zabieg, że
trzeba poczekać. Czekaliśmy więc. I kiedy wydawało się, że Jerzy z tego
wyszedł, zaczęły się z nim dziać rzeczy, których nie rozumiałam. W
listopadzie 2018 r. zaczęły się u niego stany podgorączkowe, robił się
czerwony na twarzy i te zlewne poty — po jednej nocy piżama była do
zmiany. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Badania, które zlecił lekarz
rodzinny, nic nie pokazały. Pomógł za to antybiotyk, ale kiedy mąż
skończył go zażywać, wszystko zaczęło się od nowa. Zaczęłam więc szukać
lekarza i koniec końców stanęło na tym, że po nowym roku mąż położy się
na oddziale obserwacyjno-zakaźnym. Nie zdążył.
REKLAMA
Dokładnie pamiętam, że 30 grudnia mąż od rana czuł się źle. Po południu
poszedł się położyć, ale na obiad przyszedł (obie córki były jeszcze
wtedy z nami, syn po świętach już wyjechał). I kiedy tak jedliśmy drugie
danie, spojrzałam na męża i uświadomiłam sobie, że jego twarz zaczyna
się zmieniać — szczęka dziwnie mu się poruszała, nie mógł przeżuć ani
połknąć tego, co miał w ustach. "Co się z tobą dzieje? Może to wypluj".
Mąż zaczął odpowiadać, ale jakoś niewyraźnie, jakby mu coś
przeszkadzało. Nie było na co czekać: córka zadzwoniła po pogotowie. Od
razu podejrzewali, że to udar. Polecili, by męża położyć na ziemi (cały
czas był przytomny). Do drzwi ratownicy zapukali dosłownie pięć minut
później. Tego, co miało nastąpić później, nie spodziewałabym się w
najgorszych snach.
Udar, w którym występują zaburzeniami połykania, to najczęściej udar,
który uderzył w obszar pnia mózgu lub rdzenia przedłużonego (łączy mózg
z rdzeniem kręgowym, tu znajdują się ośrodki odpowiedzialne za odruchy,
w tym żucia i połykania). Mamy wtedy do czynienia z uszkodzeniem w
obrębie tylnej jamy czaszki — red.
"Proszę nie przeszkadzać, ja negocjuję", usłyszałam od lekarki
W zespole ratowników była bardzo rzeczowa pani doktor. Od razu
stwierdziła, że mąż ma udar. I kiedy on tak leżał na podłodze, ona
zaczęła wydzwaniać do szpitala, żeby go przyjęli. Mówiła, że mężowi
trzeba zrobić trombolizę (ma na celu rozpuszczenie skrzepliny, która
zamknęła naczynie — red.), że jeszcze jest czas, pacjent pozostaje
przytomny i spełnia wszystkie wymogi. Potem zaczęła się wręcz spierać z
osobą po drugiej stronie słuchawki. Do dziś widzę, jak chodzi po pokoju
z telefonem przy uchu i bez przerwy tłumaczy, że pacjent kwalifikuje się
na trombolizę, że prosi, by go przyjęli, że muszą go przyjąć. Ale
szpital (nazwijmy go szpitalem nr 1) odmawiał, argumentując, że nie ma
miejsc. Nie bardzo wiedziałam, co się dzieje. W końcu usłyszałam: "Nie
przyjmą, jedziemy do innego szpitala" (niech to będzie szpital nr 2).
REKLAMA
    Redakcja poleca: Tak udar może zmienić człowieka. "Dotarło do mnie,
że stało się coś strasznego"
Tam wszystko zaczęło się od początku. Lekarka, która nas przyjęła, gdy
tylko usłyszała, jaka jest sytuacja, zaczęła telefonować do tamtego
szpitala. "Proszę nie przeszkadzać, ja negocjuję", powiedziała, gdy
próbowałam się do niej dostać i wreszcie czegoś się dowiedzieć. Jej
rozmowa ciągnęła się chyba ponad godzinę. Oczywiście w tym czasie
lekarze zajęli się mężem. Udar był już na 100 proc. pewny. Potem
zrozumiałam, skąd to całe zamieszanie. "Nam nie wolno robić trombolizy"
— wyjaśniła mi potem. Okazało się, że może to robić tylko szpital nr 1.
Nie jest tak, że każdy oddział neurologiczny może przeprowadzić
trombolizę jako procedurę. Taki oddział musi spełnić odpowiednie
warunki, m.in. dostęp do lekarza radiologa przez całą dobę (tak, by mógł
na bieżąco oceniać ewentualne badania). Oddział musi mieć też podpisaną
umowę z kliniką neurochirurgii (gdyby np. doszło do krwawienia w
procesie trombolizy) — red.
Koniec końców, po tych godzinnych rozmowach, placówka zgodziła się
przyjąć męża. Więc znów on w karetkę, my w samochód... Gdy byliśmy już w
szpitalu, męża zabrali na jakąś salę i za chwilę przywieźli, a ja
usłyszałam słowa, które dudnią w mojej głowie do dziś: "Nic się nie da
zrobić, udar jest bardzo rozległy. Jeżeli mąż przeżyje, muszą się
państwo nastawić, że to będzie roślina".
REKLAMA
Byłam w takim szoku i stresie, że po prostu nie wiedziałam, co się
dzieje. Od tamtego obiadu minęły nie więcej niż dwie godziny — to
wystarczy, by całe życie zmieniło się w ruinę? To nie jest tak, że
człowiek może w jakiś sposób przygotować się na takie sytuacje albo wie,
jak się zachować, gdy nagle staje na krawędzi. Nie wie i przygotować się
na to też nie jest w stanie. Mężowi nie zrobiono trombolizy. Wróciliśmy
do szpitala nr 2. Tam Jerzy miał usłyszeć jeszcze gorsze słowa. Takiej
sytuacji nie życzę najgorszemu wrogowi.
"Pan nie dożyje do rana"
Gdy dojechaliśmy do szpitala nr 2, mąż trafił na oddział intensywnej
opieki medycznej. Miał wysoką gorączkę, ale cały czas był przytomny i to
od niego usłyszałam potem, co go tam spotkało. Kiedy leżał na OIOM-ie,
do sali weszła pani z personelu (może lekarka, może pielęgniarka) i
zaczęła zadawać mu pytania: jak się nazywa, ile ma lat, czy wie, gdzie
się znajduje? I on na to wszystko odpowiadał. Potem padło pytanie: "czy
pan wie, dlaczego się tu znalazł". Mąż odpowiedział: "podobno mam jakiś
udar". "Nie jakiś udar, tylko udar. Pan nie dożyje do rana" —
odpowiedziała mu. To był dla niego wstrząs.
REKLAMA
Mnie też lekarze powiedzieli, że mąż może nie dotrwać do rana, a potem
poprosili o opuszczenie OIOM-u. Mogłam przyjechać rano. Wróciłam więc do
domu i przesiedziałam w pokoju do świtu. Ciało, umysł i duszę miałam jak
sparaliżowane. Starałam się nie myśleć, nie zastanawiać, co będzie, jak
wstanie dzień, chciałam tylko przetrwać noc. Z samego rana już byłam w
szpitalu. Tam czekała mnie niespodzianka. Jerzego nie było na OIOM-ie,
leżał już na "normalnym" oddziale (neurologicznym). Pamiętam, że
pomyślałam: "Chyba będzie żył, chyba wszystko będzie już dobrze, chociaż
z udarami to nigdy do końca nie wiadomo". I faktycznie, to był tylko
pierwszy rozdział tego całego koszmaru.
    Przeczytaj również: Sygnał ostrzegawczy udaru. Jak rozpoznać TIA?
"Objawy są spektakularne"
Lekarze wiedzieli już, że przeszedł operację serca, że przed udarem
męczyły go gorączka i zlewne poty. Przeprowadzone badania nic jednak nie
pokazały. W szpitalu mąż spędził ok.10 dni. Podczas wypisu nie
dostaliśmy informacji, co robić dalej, jaka rehabilitacja będzie
najbardziej odpowiednia dla męża. Zapytano mnie tylko: gdzie pani chce
tę rehabilitację? Wtedy nie miałam nawet świadomości, że czas odgrywa tu
kluczową rolę i trzeba działać jak najszybciej. Nikt mi tego nie
powiedział.
REKLAMA
W karcie wypisu ze szpitala stała diagnoza: udar nieznanego pochodzenia.
Niestety potem to wszystko zaczęło wracać. Patrzyłam na męża i
widziałam, że to wszystko znowu się dzieje i byłam bezsilna. To straszne
uczucie, tym bardziej że kardiolog, do którego chodził mąż, uznał, że
wszystko jest dobrze. Ja wiedziałam i widziałam, że nie było. Na dodatek
zbliżał się długi majowy weekend, a mnie zalewał strach, że może znowu
udar uderzy w męża i znowu stanie się to podczas ciągu wolnych dni,
kiedy wszystko zdaje się działać na pół gwizdka. "Marysia, ja chyba
zwariuję" — zwierzyłam się przyjaciółce — lekarce/ chirurgowi z
wykształcenia. I ona mi pomogła. Posiew krwi, który zrobiono mężowi
dzięki jej wsparciu, wykazał, że w jego organizmie toczy się potężny
stan zapalny. Jerzy trafił do szpitala, a kolejne badania, które mu
zrobiono, ujawniły obecność groźnych bakterii. Problem w tym, że nie
było wiadomo, co jest źródłem tego zakażenia. Wtedy przyjaciółka wzięła
sprawy w swoje ręce.
"Mogę tylko panią przeprosić". Nadeszły straszne dni
REKLAMA
Maria zadzwoniła do szpitala, w którym wszczepiono mężowi zastawkę
serca. Potem opowiedziała mi, jak przebiegła ta rozmowa. "Panie
profesorze, jestem zwykłym chirurgiem, ale jeżeli w płucach jest czysto,
w nerkach i jamie brzusznej również, to znaczy, że musi »siać« zastawka"
— opowiadała mi. "Zrobimy mu przezprzełykowe echo serca i zobaczy pani,
że nic nie ma" — miał odpowiedzieć, z lekką kpiną w głosie. Jednak po
badaniu usłyszałam słowa, których nie zapomnę: "Mogę tylko panią
przeprosić. Sytuacja jest bardzo trudna" — przyznał profesor.
U pana Jerzego doszło do infekcyjnego zapalenia wsierdzia — to poważna
choroba kardiologiczna obarczona dość dużym ryzykiem zgonu. Skutkiem
infekcyjnego zapalenia wsierdzia mogą być powikłania zatorowe, w tym
m.in. niedokrwienny udar mózgu. Jak do tego dochodzi? W dużym
uproszczeniu: na płatkach zastawki bądź na jakimkolwiek sztucznym
materiale, który człowiek ma w sercu, tworzą się konglomeraty/ "zlepki"
bakterii. Te dodatkowe struktury mogą oderwać się i wraz z krwią dotrzeć
do mózgu lub innych narządów np. nerek, powodując niedokrwienie i zawał
— red. Więcej o zapaleniu wsierdzia przeczytasz TUTAJ.
Konieczna była operacja (mąż miał robione wtedy jeszcze bajpasy, co
dodatkowo komplikowało sprawę). Szanse na przeżycie są bardzo niewielkie
(lekarze oceniali je na 2 proc.). "Ale jeśli zabiegu nie zrobimy, szans
nie ma żadnych" — usłyszałam od profesora. "Mogę pani zagwarantować, że
osobiście z najlepszym zespołem, jaki posiadam, przeprowadzę tę
operację" — obiecał mi. Nadeszły straszne dni, w tym ten najgorszy — 13
maja, dzień operacji.
REKLAMA
Przed zabiegiem lekarze kazali nam się pożegnać. Nie mieliśmy siły na
słowa. Ściskaliśmy się tylko w milczeniu i łzy każdemu ściekały po
twarzy. Wiedziałam, że Jerzy bardzo dobrze zdaje sobie sprawę z tego, co
się dzieje i co może się stać. Był gotowy na wszystko, wiedział, że nie
ma innego wyjścia. Operacja trwała prawie 12 godzin. Przez cały ten czas
wszyscy siedzieliśmy w jednym pokoju, praktycznie w milczeniu. Przed
operacją profesor powiedział mi jeszcze: "Jak tylko skończę, od razu do
pani zadzwonię. Będę o tym pamiętać, więc proszę nie dzwonić". I
rzeczywiście o 21.30 zadzwonił. "Operacja się udała, ale musimy poczekać
do rana" — usłyszałam. Kolejna nieprzespana noc i rano znów telefon:
"Proszę pani, to jakiś cud. Pani mąż oddycha samodzielnie, przenieśliśmy
go na normalną salę". I zaczęły dziać się rzeczy wręcz niesamowite.
Mąż wracał do zdrowia dosłownie z dnia na dzień. W porównaniu do tej
pierwszej operacji to było coś nieprawdopodobnego, a przecież do tego
dochodził jeszcze niedawny udar. Od tamtego czasu minęły już ponad
cztery lata i jeżeli chodzi o sprawy kardiologiczne, wszystko jest w
porządku. Jerzy jest samodzielny, bardzo dobrze sobie radzi. Dwa razy w
roku jeździ do sanatorium na rehabilitację kardiologiczną i poudarową
(niestety wybieramy ścieżkę prywatną, bo leczenie uzdrowiskowe na
fundusz przysługuje znacznie rzadziej). Te wyjazdy bardzo dobrze na
niego działają, widzę, jakiego dodają mu wigoru i jakiej energii. Nic
dziwnego, że mąż wręcz kocha tam jeździć.
REKLAMA
    Redakcja poleca: Znana aktorka przeszła dwa udary. "Zawsze mówię, że
jest nad nami jakiś Anioł Stróż"
Cały czas trwa też rehabilitacja z powodu udaru, również prywatnie, bo
to, co oferował NFZ, niewiele mężowi pomogło. Na szczęście jej koszty
wziął na siebie syn — bardzo stara się, by tata ciągle miał zajęcie.
Zresztą całą rodziną staramy się mobilizować Jerzego i pracować na to,
by był w jak najlepszej kondycji psychicznej. I to daje nam siłę. Bo
jednak po tym wszystkim, co nas spotkało, życie biegnie już zupełnie
innym torem. Musiałam przejąć większość obowiązków męża i teraz to ja o
wszystkim myślę, wszystko planuję, spinam w całość. Bywają dni, kiedy po
prostu jest bardzo, bardzo trudno.
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca.
Bądź na bieżąco! Obserwuj nas w Wiadomościach Google.
--

Date Sujet#  Auteur
2 Feb 25 o Lekarze już wiedzieli: to udar. A potem Jerzy usłyszał: pan nie dożyje do rana Bakterie w zastawce1darius

Haut de la page

Les messages affichés proviennent d'usenet.

NewsPortal